Dobry temat, Ajs. Dobra obserwacja.
Ze trzy lata się nie śmiałem ogólnie, więc mogę nie być najlepszym źródłem informacji.
Konopię spożywam okazjonalnie, nieregularnie, w skromnych ilościach. Podstawowe cele obecnie to wieczorny relaks, uspokojenie i czasem - izolacja. Jeśli mam siłę, to zdobywam się na taką pseudomedytacyjną eksplorację przyrody czy muzyki. Psychodeliczny czas.
Drobny śmiech, bardziej takie heheszki, występują trochę tuż po zapaleniu. Załącza się taka głupawa wesołość niekiedy. Nie trwa długo.
Stan wesołości pełnej, żywej pamiętam, ale nie odczuwam pokonopnie. Trochę chyba nie chcę, nie szukam tego, bronię się czy co. Zadowalam się sedatywnym działaniem.
Jest takie fajne zdanie w filmie "Wilk z Wall Street", że bohater główny używa trawy, żeby go "mellow out". Wyłagodzić konopnym odurzeniem wszystko, co poszarpane.
Być może wydaje się taki śmiech po czasie zbyt dużą ekspozycją emocjonalną. Jakąś durną beztroską, której nie ma co sztucznie i na siłę powoływać do życia. Co było, to było. Nie ma co wracać znów tam i żądać powtórki.
Pan Susz słusznie prawi, że samemu nie ma się z czego śmiać też. W towarzystwie, w moim przypadku, stan pewnej wesołości / zaangażowania pojawia się, ale kończy się zawodem często, że nie tędy droga do nośnego samopoczucia.
Obserwując osoby z otoczenia, używające konopi regularnie, widzę, że bardziej się właśnie po prostu odurzają. Celowo, do precyzyjnego progu uzyskania bezwładności. Karykaturalnie to wygląda.
Krócej mówiąc: śmiechawy niet, ale nie o to chodzi...